W 2018 roku przypada setna
rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, a wraz z nią setna rocznica
powstania lotnictwa polskiego. Trzeba przyznać, że polscy producenci modeli
godnie uczcili te jubileusze, wypuszczając w tym roku kilka długo oczekiwanych modeli
naszych przedwojennych samolotów. Od mocnego akcentu w pierwszej połowie roku zaczęło
IBG Models, wprowadzając na rynek zupełnie nowe zestawy PZL.23 i PZL.42 (obecnie
w ostatniej fazie przygotowań jest PZL.37 Łoś; notabene dosłownie przed paroma
dniami Łosia wypuścił również czeski Fly!). Arma Hobby również nie została w
tyle, ponieważ niecałe dwa tygodnie temu ukazał się zupełnie nowy model wtryskowy
legendarnego myśliwca PZL P.11c!
Recenzję zacznę klasycznie, czyli
od samego pudełka i zdobiącego je boxartu. Nie od dziś wiadomo, że ładna
grafika na pudełku może „zaczarować” wielu potencjalnych kupców. Niektóre firmy
potrafiły sprzedać pięknym obrazkiem naprawdę słabe modele. W przypadku nowego
zestawu Arma Hobby nie ma jednak mowy o żadnym „czarowaniu”, bo to, co
znajdziemy wewnątrz, w żadnym przypadku do kiepskich nie należy.
Grafiki do zestawu Expert i
Junior wykonał Marcin Górecki, czyli Kroghul Factory. Obie zaprezentowane jedenastki
wyglądają według mnie naprawdę fajnie, choć to oczywiście subiektywna ocena i
każdy może mieć inne odczucia.
Wszystkie elementy plastikowe znajdują
się na jednej średniej wielkości ramce, co jest już standardem dla warszawskiego
producenta. Ramka jest dobrze rozplanowana i właściwie trudno
byłoby dodać do niej jeszcze kolejne elementy. Przyjrzyjmy się zatem temu, co
na znajdziemy.
Zacznę od kadłuba. Linie podziału
blach zostały odwzorowane jako wgłębne. Co ciekawe, są one nieco głębsze na prawej
połówce, a delikatniejsze na lewej, ale różnica nie jest bardzo widoczna. Z
kolei na lewej połówce kadłuba znalazłem dwie niewielkie jamki skurczowe, które
będą wymagały drobnej obróbki. Do tego dochodzi dziwne, trójkątne i wgłębne
wycięcie znajdujące się nad pokrywą luku na radio. Nie zaobserwowałem tego na
zdjęciach oryginałów i na żadnych dotychczasowych planach. Wygląda na to, że
jest to jakaś drobna, przeoczona wada matrycy. To także trzeba będzie
zniwelować podczas budowy.
Wnętrze kadłuba ma odwzorowaną
strukturę konstrukcji skorupowej. Zaznaczono podłużnice i wręgi, co warto docenić,
bo pomimo że po wklejeniu kokpitu niewiele będzie widać, to jednak zupełnie
płaska ściana rzucałaby się w oczy. W tylnej części kadłuba (za fotelem pilota)
w ożebrowaniu znajdują się ślady po wypychaczach, które trudno usunąć
bez szkody dla faktury wnętrza. Myślę jednak, że można to spokojnie zignorować,
bo będzie to raczej niewidoczny obszar po sklejeniu połówek i zainstalowaniu
kokpitu. Na lewej burcie odlano również rozrusznik Vieta oraz konsolę, do
której przymocowane będą dźwignie gazu i napinacza pasów.
Pora na kokpit. Składa się on z
kilku podstawowych elementów takich jak podłoga, fotel, drążek sterowy, orczyk,
tablica przyrządów i boki kratownicy. Elementy mają kilka delikatnych nadlewek,
dlatego przed ich sklejeniem niezbędna będzie drobna obróbka. Ogólnie rzecz
biorąc, bez blaszki fototrawionej kokpit może wyglądać nieco topornie. Zwłaszcza
gruba wydaje się kratownica, ale sądzę, że po wklejeniu jej w głębię skorupy kadłuba
wrażenie to zniknie. Pewnej uwagi będzie również wymagał zagłówek, bo skórzana
poducha przechodzi w metalową płytę bez zaznaczenia jakiejkolwiek granicy, a poza
tym jest zbyt wklęsła i będzie wymagała wypełnienia. W oryginale poducha była przedzielona
na dwoje, ale wgłębienie było zdecydowanie mniejsze.
Takie elementy jak orczyk czy
tablica przyrządów obowiązkowo wymagają wymiany. W przypadku tablicy nie będzie
to problem, zważywszy na doskonałe i tanie zamienniki od Yahu Models, a także
na blaszkę z kliszą dołączoną do zestawu Expert. Orczyk przydałoby się wymienić
na wykonany z drucików lub okrągłych profilów plastikowych, ale z drugiej
strony po sklejeniu kadłuba będzie on praktycznie niewidoczny, więc nic
dziwnego, że po prostu jest, bo jest. Kto będzie chciał, to sobie zrobi własny.
Reasumując sprawę kabiny, myślę,
że po dodaniu tablicy od Yahu i wklejeniu wszystkich blaszek dodanych przez
Armę, kabina będzie wyglądała wystarczająco dobrze. Drobne detale z pewnością
nadadzą jej realizmu. Bez nich jednak ani rusz!
Przejdźmy do jednostki napędowej.
Silnik został odlany jako jeden element ze stożkową osłoną, przez co jest nieco
uproszczony. Nie powinno to jednak wpłynąć na odbiór miniatury, ponieważ po
sklejeniu osłony i dodaniu pierścienia Townenda silnik staje się mocno
zabudowany, więc tylko ktoś bardzo wytrwały w szukaniu dziury w całym dojrzy,
że na cylindrach nie ma żeberek. Moim zdaniem o wiele ważniejsze będzie
spasowanie i wygląd kolektora spalin, który musi idealnie łączyć się ze
wszystkim cylindrami. Jeśli tu będzie wszystko OK, to nie ma potrzeby wymyślać
problemów. Trochę gorszym momentem są rury wydechowe na spodniej części
pierścienia Townenda. Jedna z nich jest w moim egzemplarzu bardzo kiepsko
odlana i będzie wymagała dokładnej obróbki, a może nawet niewielkiego zabiegu „plastycznego”. Cały pierścień ogólnie posiada kilka skaz.
Sprawę śmigła rozwiązano nieco
inaczej niż w przypadku zeszłorocznej P.7a, gdzie kołpak i obie łopaty śmigła
odlano jako osobne elementy. Tym razem to kołpak składa się z dwóch elementów,
a „decha” śmigła jest wykonana jako jeden. Jest to o wiele lepsze rozwiązanie,
bo nie trzeba się martwić o równe wklejenie łopat, tak jak to było przy
siódemce.
Statecznik pionowy i ster
kierunku wykonano jako jeden element. Całość wygląda bardzo dobrze, choć w
dolnej części steru kierunku po obu stronach znajdziemy dwie delikatne jamki
skurczowe. Jest jednak o niebo lepiej niż przy P.7a, gdzie część ta była oblana
nadlewkami, a jamy skurczowe były o wiele głębsze. Widać, że producent z modelu
na model stara się poprawiać jakość swojej pracy i należą się za to słowa
uznania.
Bardzo ładnie wygląda również statecznik poziomy i stery
wysokości, które także odtworzono jako jedną część.
Podwozie składa się z typowego dla Army modułu łączącego
golenie podwozia z dolną częścią kadłuba. Rozwiązanie to znane jest już od
pierwszych żywicznych pezeteli spod szyldu Arma Hobby. Biorąc pod uwagę dobre
spasowanie miniatur wspomnianego producenta, podejście to pozwala na bezproblemowe
wklejenie modułu podwozia, bez troski o prawidłową geometrię. To z pewnością duże
ułatwienie. Sam element ma kilka nadlewek i sprawia wrażenie nieco bardziej
topornego w stosunku do reszty modelu. Wynika to zapewne z trudniejszego
opracowania matrycy pod taki element. Warto również wspomnieć o erracie
dołączonej do instrukcji, która dotyczy omawianego modułu. Producent zaleca w
niej usunięcie niewielkiego fragmentu plastiku, dzięki czemu dopasowanie do
kadłuba będzie bezproblemowe.
Koła i felgi odlano jako jeden element i po delikatnym
obrobieniu szwu na oponach nie trzeba będzie poświęcać im więcej uwagi. W moim
egzemplarzu kołpak jednego z kół ma delikatne zapadnięcie, ale zauważyłem je
dopiero po uważnym przyjrzeniu się detalowi pod światło, zatem nie sądzę, by
było ono widoczne po pomalowaniu.
Słabo wygląda natomiast chłodnica oleju, która ma brzydkie i
trudne do naprawienia zapadnięcie powierzchni w środkowej części. Dlatego
zazwyczaj tego typu elementy łatwiej odtworzyć z żywicy. Jest to zdecydowanie
najsłabszy punkt zestawu.
Zastrzały będą wymagały szpachlowania, bo „zdobią” je dość wyraźne jamy skurczowe.
Pora na omówienie najważniejszego elementu, czyli płata. Czemu
najważniejszy? A no dlatego, że jak zwykle przy wypuszczeniu jakiegokolwiek
pezetela z płatem krytym blachą falistą wybucha od lat ta sama dyskusja na
temat tego czy odtwarzać jej fakturę na modelach w skali 1/72? Wielu „miszczów”
modelarstwa twierdzi, że jest to bzdura, bo przecież po przeliczeniu na skalę
nie byłaby ona wcale widoczna, nie mówiąc już o tym, że nawet jeśli producent
uparł się, by ją odtwarzać, to przecież nie zgadza się ilość „żeberek”!
Idąc tym tokiem rozumowania, modele w skali 1/72 byłyby
pozbawione co najmniej 1/4 detali, które przecież po przeskalowaniu byłyby o
wiele mniejsze i być może niewidoczne. Jakoś nikt nie czepia się, że wskaźniki
na tablicy przyrządów mają odtworzone wskazówki i cyferblaty. Wręcz przeciwnie,
producent takich kalkomanii czy klisz jest chwalony za dbałość o szczegóły!
Moim zdaniem trzeba iść na kompromisy i skoro technologia pozwala na odtworzenie
naprawdę delikatnej i dobrze zarysowanej blachy falistej, to zdecydowanie warto
ją odtwarzać. Moim zdaniem wręcz nadaje to modelowi (a więc jakiejś próbie
odtworzenia oryginału) większego realizmu. Jeśli ktoś zamierza liczyć „żeberka”
w mierzących 4 mm szerokości panelach i udowadniać, że producent dał ich za
mało, a więc po co w ogóle się za to brał, to polecam wrócić do „porządnego”
zestawu ZTS Plastyk/PZW Siedlce/Mastercraft, gdzie fakturę blachy można
swobodnie usunąć papierem ściernym i cieszyć się gładką jak tafla powierzchnią
skrzydeł.
Arma Hobby wyciągnęła chyba wszystko co się dało z możliwości
produkcji wtryskowej. Widać, że producentowi zależało na dopieszczeniu płata i
dało to znakomite efekty. Faktura jest delikatna i równa – do tego stopnia, że
grubsza warstwa farby może ją całkowicie zakryć, dlatego trzeba będzie malować
znacznie ostrożniej.
Nie obeszło się jednak bez kilku potknięć. Pierwszym z nich
jest to, że faktura blachy delikatnie zanika na lewej lotce górnej połówki
płata. Jest to ledwie widoczne, ale po pomalowaniu żłobkowanie może tu zniknąć
bez względu na to, jak cienko będziemy starali się malować. Obszar ten jest
jednak niewielki, więc chyba nie ma co załamywać rąk.
Druga sprawa to
charakterystyczne ugięcie poszycia pierwszych paneli idących od środkowej
części płata. Zacznę może od tego, że niektórzy „znafcy” zaczęli doszukiwać się
tutaj „klęski” producenta, bo uznali, że ugięcie to jest niczym innym jak
potężną jamą skurczową. Jest to jednak normalny element konstrukcji płata P.11,
którego panele w tym miejscu były właśnie w ten charakterystyczny sposób
ugięte. Problemem jest jednak to, że panele te również posiadają fakturę blachy
falistej, podczas gdy w oryginale panele te były kryte blachą gładką. Oczywiście
ostrożna obróbka papierem ściernym powinna załatwić sprawę.
Moim zdaniem jest to obecnie najlepiej wykonany płat
Puławskiego wśród modeli wtryskowych, a wspomniane drobne mankamenty nie
rzutują na ogólną wysoką ocenę tego elementu.
O blaszce fototrawionej już trochę pisałem przy okazji
omawiania kokpitu, bo też większość zawartych na niej elementów dotyczy tego
obszaru modelu. Arkusik zawiera również osłony
wzierników kadłuba, osłony stopni ułatwiających wejście do kabiny, wyrzutniki
bomb 12,5 kg, celowniki i kilka innych bardzo drobnych detali. Zdecydowanie
warto je wykorzystać przy budowie swojej jedenastki.
Oprócz blaszki jako dodatki do zestawu Expert znajdziemy
również maski do malowania kół i ram wiatrochronu.
Jeśli chodzi o sam wiatrochron, to otrzymujemy dwa: do P.11c
oraz do P.7a. Jest to dokładnie taka sama ramka jak w zestawie PZL P.7a.
Instrukcja to niewielka kolorowa książeczka z krótką historią
samolotu po polsku i angielsku, rysunkami prowadzącymi przez kolejne etapy
budowy oraz planszami barwnymi nt. poszczególnych malowań.
A’propos tych ostatnich, to mamy do wyboru cztery maszyny:
1. Słynną PZL P.11c ze 113. Eskadry Myśliwskiej z Warszawy porucznika
Hieronima Dudwała. [Tutaj mała dygresja: maszyna Dudwała jest jedną z lepiej
obfotografowanych jedenastek z września 1939 roku. Wiadomo, że samolot ten miał
za zagłówkiem zamontowaną instalację oświetleniową do lotów nocnych, o czym
zresztą sam producent pisze na swoim blogu. Elementu tego jednak nie znajdziemy
w zestawie i trzeba będzie dorobić go we własnym zakresie].
2. Równie słynną „łaciatą” P.11c z eksperymentalnym dwubarwnym
kamuflażem.
3. PZL P.11c ze 131. Eskadry Myśliwskiej z Poznania, na
której we wrześniu 1939 r. walczyli podporucznik Henryk Bibrowicz oraz podporucznik
Lech Grzybowski.
4. PZL P.11c ze 141. Eskadry Myśliwskiej z Torunia, na której
zginął kapitan Florian Laskowski.
Kalkomanie do zestawu Expert drukuje włoski Cartograf, co
właściwie jest najlepszym gwarantem ich jakości. Na arkuszu oprócz oznaczeń
samolotu znajdziemy również napisy eksploatacyjne (czytelne), a także bardzo
ładnie wykonaną naklejkę na tablicę przyrządów.
Podsumowując temat nowej jedenastki w skali 1/72, mogę z całą
stanowczością stwierdzić, że jest to najlepsza P.11 w tej skali na rynku. Jeśli
spasowanie elementów będzie stało na takim samym poziomie jak np. w przypadku
Fokkera E.V, to model nie będzie przysparzał żadnych problemów podczas montażu.
Zdetalowanie miniatury stoi na dobrym poziomie i uważam, że przewyższa pod tym
względem poprzedniego pezetela spod szyldu Army, czyli P.7a.
Nowa jedenastka ma jeszcze inny, kto wie czy nie najważniejszy
atut: w końcu mamy ogólnie dostępny, niezbyt drogi model P.11c (zestaw Expert
kosztuje 56 zł na stronie producenta). Nie trzeba już szukać w drugim obiegu
starodawnych wyprasek Encore czy Hellera, z których po długich tygodniach pracy
od podstaw można było „wystrugać” w miarę dobry model P.11. Nie trzeba już
rzeźbić niemalże od zera wyprasek PZW Siedlce czy jego pochodnych. Nie trzeba
poprawiać dobrze zapowiadającego się modelu Azura, który miał jednak kilka
momentów nie do przyjęcia.
Dlatego też gratuluję Armie Hobby kolejnego udanego modelu i
cieszę się, że wypuścili P.11c, nie bacząc na opinie o niszowym temacie i nie
słuchając podszeptów malkontentów. Mam nadzieję, że w najbliższych miesiącach
czeka nas wysyp gotowych jedenastek w modelarskim świecie!
Dziękuję firmie Arma Hobby Model Kits za przekazanie modelu do recenzji! Zestaw dostępny na stronie producenta:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz